Dnia 25 lutego 1930 wezwany zostałem do Komendanta, do Belwederu, na godzinę siedemnastą i pół.
Wezwanie to wyrwało mię ze stanu odrętwienia, w którym znajdowałem się od miesiąca.
Co tu dużo gadać. Komendantowi nie meldowałem się już od sześciu tygodni. Pracy, danej mi przez Pana Marszałka, starczyło mi zaledwie na 2 – 3 godziny dziennie. Resztę dnia spędzałem na czytaniu książek wojskowych lub nudzeniu się w mym gabinecie w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Nudząc się, jednak wypoczywałem po wytężonej pracy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Jednym słowem, prowadziłem typowy żywot „zwisaka”, czyli odstawionego na boczny tor pracownika, który może jeszcze kiedy będzie przepchnięty z powrotem na tor główny, a może tak już przejdzie ze „zwisakowania” - w stan spoczynku.
Toteż zelektryzowany i podniesiony na duchu wchodziłem między białe kolumny ganku belwederskiego.
Pana Marszałka zastałem w narożnym saloniku - gabinecie, leżącym za dużym salonem „imieninowym”. Nazywałem go tak z powodu przyjęcia w nim ministrów w czasie jednych jedynych imienin, gdy Komendant przyjmował życzenia w Warszawie.
Zameldowałem się, po czym Pan Marszałek spytał mię o zdrowie. Podziękowałem posłusznie i siadłem na krześle naprzeciw Komendanta przy stole półokrągłym.
Komendant ubrany jest w zupełnie nową błękitną kurtkę strzelecką z „parasolem” nad lewą górną kieszenią.
Wygląd Komendanta – niezły, męczy Go tylko kaszel.
Siadając, spostrzegłem z radością brązowe popiersie Komendanta, ustawione na sześcianie z marmuru krajowego, ofiarowane przeze mnie przed rokiem do Belwederu.
Oczywista, mowy nie było o ofiarowaniu popiersia osobiście Panu Marszałkowi, tylko tak – przemyciłem je bezimiennie do Belwederu przez „adiutanturę”.
Przede wszystkim poleca mi Pan Marszałek zbadać wykonanie w terenie nauki celowania w Przysposobieniu Wojskowym. Komendant obawia się, że w ciągu zimy nie zostanie wyczerpany ani program nauki, ani pieniądze.
Gdy na pytanie Pana Marszałka, kto to robi w terenie, odpowiadam, że pułkownik (Władysław) KILIŃSKI. Komendant widocznie uspokaja się w swych obawach.
Poleca jednak sprawdzić mi rzecz całą w terenie.
Dalej zapytuje mię Pan Marszałek, co zrobiłem dotychczas w sprawie Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego.
Po złożeniu meldunku w tej sprawie obiecuje mi Komendant, że w niedługim czasie wybierze się, by objechać samochodem wzdłuż alej parku Instytutu celem obejrzenia z bliska jego budowli.
Melduję utworzenie w pracowniach Instytutu – laboratorium Rady Naukowej i wkłady już tam zrobione.
Komendant pyta o współpracowników pułkownika (Władysława) OSMÓLSKIEGO i obawia się tarć przy pracach Rady Naukowej Wychowania Fizycznego na terenie Instytutu. Na szczęście, mogę uspokoić te obawy na podstawie przeprowadzonej przeze mnie inspekcji w Instytucie.
Wreszcie przedstawiam Komendantowi szkic powierzonej mi pracy organizacyjnej. Pan Marszałek każe napisać jej treść „językiem ludzkim, bez paragrafów”.
Ma w tej sprawie odbyć się dyskusja u Komendanta, która będzie jednocześnie krytyką mej pracy, ale nastąpi to najwcześniej dopiero w kwietniu. Mam więc jeszcze dosyć czasu do pisania mego elaboratu.
Po ukończeniu części służbowej meldunku Komendant pomilczał chwilę, potem spojrzał na mnie i powiedział: „A my mamy chorobę” …
Tu wyjaśnił Pan Marszałek, że panna Wandzia ma odrę, że „było ciężko”, że „(Mieczysław) MICHAŁOWICZ kręcił głową”, że „było 41º gorączki”, „że wysypka nie chciała wyjść”, ale że „jest już dobrze, bo jest 36º”.
Po chwili znów milczenia Komendant dodał: „Wandzia wymigała się, jak była chora Jagódka, to teraz, co to za gadanie – obowiązkowo odrę już każdy przejść musi”.
Tu Pan Marszałek zamyślił się na chwilę, po czym podał mi rękę i powiedział: „Dziękuję serdecznie”.
Wyszedłem pokrzepiony na duchu rozmową z Komendantem.
Nie darmo mówimy, wśród nas, współpracowników Komendanta, że kto obetrze się o kolumny Belwederu, ten już jest mocniejszy i „usztywniony” na przeciwności życiowe.
30-01-13 Strzępy meldunków SŁAWOJA - "nic się nie zmieniło" |