Dnia 26 maja 1930 wezwany zostałem do Belwederu na godzinę szóstą wieczorem.
Gdy meldowałem się w narożnym gabinecie Komendanta, gasły w nim ostatnie promienie światła dziennego, chociaż słońce złociło jeszcze wierzchołki drzew parku belwederskiego.
Pan Marszałek siedział w fotelu przy oszklonych drzwiach, prowadzących na taras. Nie podając mi ręki, kazał usiąść przy stole półokrągłym i bez żadnych wstępów zaczął:
„Przechodzicie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Sejm będzie rozwiązany i macie zrobić nowe wybory razem ze SŁAWKIEM i (Kazimierzem) ŚWITALSKIM. Oświadczyli mi oni, że do wyborów jesteście im potrzebni, wiec chwilowo wrócicie do spraw wewnętrznych.
Ile czasu wam trzeba, żeby zrobić wybory ?”
Milczałem, zmieszany i zaskoczony słowami Komendanta, który tymczasem ciągnął:
„Sześć tygodni wam wystarczy ?”
„Sześć tygodni na pewno nie wystarczy, Panie Marszałku – odpowiedziałem.
Muszę przecież zorientować się w sytuacji, poznać administrację i nastroje ludności. Zdaje mmi się, że najmniej potrzeba mi na zrobienie wyborów – trzy miesiące. Muszę podciągnąć ludzi. Gdy zaś Komendant milczał słuchając, dodałem:
„Przecież trudno, Panie Marszałku, objąć niespodziewanie dowodzenie pułkiem i za godzinę prowadzić ten pułk do ataku, nie znając ludzi ani terenu”.
Komendant uśmiechnął się i powiedział:
„A jednak Napoleon tak robił.
Miał jednego pułkownika, zapomniałem tylko jego nazwisko, którego rzucał zawsze do objęcia dowodzenia w najcięższych chwilach. Bił się pod Aspen z pułkiem, do którego przydzielony został w czasie bitwy ... Zapomniałem jego nazwisko ... Więc ile potrzeba wam czasu na te wybory ?”
Rozłożyłem z lekka ręce, chcąc usprawiedliwić się tym gestem, że nie jestem pułkownikiem spod Aspen, i zameldowałem: „Melduję posłusznie, że trzy miesiące, Panie Marszałku”.
„Trzy miesiące, ciągle wasze trzy miesiące.
Tylko nie myślcie, że idziecie na stałe do tej polityki.
Zrobicie wybory i macie wracać do wojska. To nie ma rady. Co to jest takiego ...
Pójdziecie jutro do premiera (Walerego) SŁAWKA, ja będę z nim mówił. Dowiecie się, kiedy macie przejść do spraw wewnętrznych”.
Skinienie ręki, że mogę odejść.
Melduję swe odejście i przez słabo oświetlony salon przechodzę do jasnej poczekalni, obok adiutantury.
Przestaję, wreszcie, być „zwisakiem”.
Trwało to „tylko” 5 miesięcy, ale naprawdę to wystarczy.
Ciekawym też, dlaczego to Napoleon nie mianował tego „morusa” spod Aspen dowódcą pułku na stałe, tylko tak ciskał nim od wypadku do wypadku.
I co by powiedział pułkownik spod Aspen, gdyby mu nagle kazali robić wybory.
Nazajutrz, 27 maja, zameldowałem się u premiera SŁAWKA, który oświadczył mi, że w pierwszych dniach czerwca obejmę urzędowanie ministra spraw wewnętrznych, gdyż Pan Prezydent zaakceptował już moją kandydaturę na to stanowisko.
Tak też się stało.
Dnia 3 czerwca otrzymałem nominację Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i złożyłem przysięgę.
Służbę objąłem 4 czerwca, a już 6 czerwca o godzinie siedemnastej i pół meldowałem się na rozkaz Komendanta w Belwederze, gdzie otrzymałem ogólne wytyczne polityki wewnętrznej Państwa.
Komendant jeszcze raz przypomniał, że po zrobieniu wyborów wracam do wojska.
Tak więc będę ministrem spraw wewnętrznych, ale nie „na dniówki”, tylko „na akord”.
Jak tylko odwalę pracę, to znów jazda do wojska.
Byle tylko nie na „zwisaka”.