Szczęśliwe, niezapomniane chwile, gdy Komendant miał jeszcze siły przyjeżdżać na zjazdy, by przemówić lub choćby tylko pokazać się braci legionowej !
Bo to zjazd zjazdem, wiadomo – jest po to, by zjechać się, skrzyknąć i zobaczyć między kolegami, ale przecież najważniejszym zagadnieniem każdego zjazdu legionowego było:
„Przyjedzie czy nie przyjedzie ?!!”
Kto ?
Wiadomo kto – KOMENDANT !!
Więc to samo było i w czasie Zjazdu Radomskiego w sierpniu 1930 roku (10 sierpnia).
Lały się w tym dniu od rana potoki deszczu na Rynek Radomski, w czasie mszy i poświęcenia pomnika Żołnierza Legionowego.
Wiara była przemoknięta i zziębnięta, ale stokroć gorsza od niepogody była niepewność, czy zobaczymy choć na chwilę Komendanta.
Bo zepsuci jeszcze wtedy byliśmy naszym szczęściem i Zjazdu bez mowy i bytności Komendanta – uznać nie chcieliśmy.
W połowie mszy rozeszła się wiadomość, że Komendant wyjechał już autem z Warszawy.
I tu zaczęła się nasza niepewność i nowy niepokój.
Drogi były zepsute i rozmoknięte, a Komendant lubił jeździć bardzo szybko.
Mało tego, lubił ustanawiać rekordy szybkiej jazdy na naszych fatalnych szosach.
Odbywało się to zwykle w ten sposób, że przy wyjeździe z Warszawy Pan Marszałek patrzył na zegarek i, zwracając się do swego świetnego szofera (Zygmunta) MALINOWSKIEGO, dawał mu rozkaz, że na tę a tę (bardzo bliską) godzinę ma dojechać do celu podróży.
Błoto, objazdy, zła droga i przeszkody na niej nie wchodziły w rachubę przy tych obliczeniach Komendanta, robionych dosłownie „z zegarkiem w ręku”. W tych warunkach nietrudno było o wypadek.
Toteż samochód Pana Marszałka był specjalnie kontrolowany przed każdym wyjazdem, ale mimo to drżeliśmy przed możliwością katastrofy przy każdej podróży Komendanta.
Otóż i w czasie Zjazdu Radomskiego tak samo niepokoiliśmy się o szczęśliwy przebieg podróży Komendanta, moknąc na Rynku radomskim.
Czy przyjedzie i czy szczęśliwie dojedzie ?!
Pod koniec ceremonii odsłonięcia pomnika rozeszła się lotem błyskawicy wieść, że Komendant przyjechał, że bokiem placu wszedł do gmachu Dyrekcji Kolei Radomskiej, z ganku którego miał przyjmować naszą defiladę.
O jakimś przemówieniu Komendanta, wobec ulewnego deszczu, mowy nie było. Wiara uważała jednak za szczęście, że chociaż się nam pokaże i przejrzy nasze szeregi.
Przecież właściwie po to tu wszyscy przyjechaliśmy !!
Prezes (Walery) SŁAWEK, generał (Edward) ŚMIGŁY i kilku nas jeszcze zameldowaliśmy się u Komendanta w gmachu Dyrekcji Kolei.
Był trochę zmęczony, ale drogę odbył dobrze i nie zmókł wcale w czasie jazdy samochodem, tylko trochę przy przechodzeniu przez plac zapełniony legionistami.
W chwilę potem Komendant, w towarzystwie obywateli SŁAWKA i ŚMIGŁEGO, wyszedł na wysoki ganek, panujący nad placem, zalanym zbitą masą oczekujących kolegów. Huragan gorącej radości i entuzjastycznych okrzyków przeleciał po całym zadeszczonym placu w chwili ukazania się pochylonej postaci Komendanta przed filarami gmachu.
Właśnie na przekór chmurom, mgle i deszczowi, właśnie na przekór zimnu i przemoczeniu darła się i ryczała wiara na widok niebieskiego płaszcza swego Wodza.
Teraz cały tłum, zalegający szczelnie plac, runął naprzód wpatrzony w Komendanta, jakby chciał rozerwać wysoki ganek, na którym stał Pan Marszałek.
Stał pod deszczem, razem z nami wszystkimi, i nie żałował nam swego, tak drogiego dla Polski, zdrowia.
Tu egoizm szczęścia oglądania Komendanta przeważył u wiary troskę o Jego zdrowie.
Nasz jest i niczyj poza tym, wiec naraża dla nas nawet swe zdrowie. Dlatego ryczała i dygotała wiara szczęściem, jak chyba nigdy.
Po długich, długich chwilach entuzjazmu stanęła wiara do defilady na ciasnej przestrzeni placu.
Niesporo im szło – schodzić z placu i tracić z oczu Komendanta. No, ale jak defilada, to defilada.
Szli waląc przemoczonymi butami w kamienie placu, jakby wywalić je chcieli z bruku, szli szybko popędzani deszczem i naporem fali ludzkiej, patrząc z nabożeństwem na ganek, gdzie Komendant, Komendant mókł razem z nimi.
Trwało to przeszło godzinę i Komendant zdążył przemoknąć niestety tak, że musiał po jakim takim osuszeniu się odjechać, przepowiadając sobie pewną gorączkę.
Ale co warta była ta nadzieja, której nikt nie tracił, że ujrzymy Go jeszcze po południu na akademii.
Przecież błoto i deszcz, i zimno nie istniały dla nas w obecności Komendanta.
Komendant przeziębił się na Zjeździe i, gdy widziałem Go w Warszawie w parę dni później, miał gorączkę i kasłał bezustannie.
jerzy@milek.eu.org |