26-10-01 Strzępy meldunków SŁAWOJA - jak został Ministrem

Warszawa, 1 października 1926 r.

Po przewrocie majowym 1926 roku pełniłem obowiązki komisarza rządu na miasto stołeczne Warszawę.
Minister spraw wewnętrznych (Kazimierz) MŁODZIANOWSKI darzył mię całkowitym swym zaufaniem i gdy podawał się dymisji, w końcu miesiąca września, wezwał mię do siebie.
Oświadczył mi krótko, że zamierza podać się do dymisji wskutek rozdźwięków z większością Sejmu i chce przedstawić mię Komendantowi jako kandydata na ministra po swym ustąpieniu.
Nie przypuszczałem, by z tego wyszło coś realnego, gdy niespodzianie, dnia 1 października, wezwany zostałem w godzinach popołudniowych do Belwederu.
Komendanta nie widziałem już dość dawno, toteż byłem dobrze wzruszony, gdy stary wielki samochód Komisariatu Rządu wtoczył się z chrzęstem na wysypany żwirem dziedziniec Belwederu.
Pan Marszałek przyjął mię w narożnym saloniku, leżącym od strony tarasu za dużym salonem, który znałem z dawnych meldowań się u Komendanta.
Wygląd Pana Marszałka przedstawiał się dobrze. Ubrany był Komendant w kurtkę strzelecką bez odznak i siedział za owalnym stołem w rogu pokoju, stawiając pasjansa.
Pierwszy to raz od czasów brygadowych widziałem Komendanta w zwykłych warunkach bytowania, bez oficjalnego otoczenia, toteż dowód tego zaufania rozrzewniał mię oraz, wyznaję, nawet mi pochlebił.
Pan Marszałek podał mi rękę nad stołem, wskazał ręką krzesło i powiedział bez wstępów: „No więc, zostaniecie ministrem spraw wewnętrznych, bo MŁODZIANOWSKI nie chce już dalej pracować z tym …...Sejmem”.
Siedziałem cicho, czekając, co Komendant powie dalej, gdy jednak milczał, patrząc mi badawczo w oczy, zwróciłem posłusznie uwagę, że z polityką dotychczas się nie stykałem, że są inni koledzy, znający ja lepiej.
Na to Pan Marszałek, śmiejąc się i jakby przyznając mi rację, powiedział: „Nie potrzebna tu polityka. Wszyscy krzyczą, że jesteście administrator, więc dlatego będziecie ministrem. Zameldujecie się u pana Bartla. No, wo widzenia !”
Tu Komendant, jakby znudzony tą rozmową, opuścił głowę i zaczął stawiać pasjansa, nie podając mi ręki na pożegnanie.
Wymeldowałem się i wyszedłem z Belwederu, zdziwiony i tym, że zostałem, ale również i formą, w jakiej to się odbyło.
Przyznam się, że gdym dawniej czytywał w gazetach, że ktoś został ministrem, to przedstawiałem to sobie zupełnie inaczej.
Komendant zaproponował mi „posadę” w ten sposób, jakby uległ tylko „namowom” i „krzykom” innych, a sam był z góry przekonany, że ja na takie stanowisko się nie nadaję.
Co prawda, to w głębi duszy myślałem to samo i ja.
Zameldowałem się, w myśl rozkazu, u premiera BARTLA i na drugi dzień, 2 października, otrzymałem krótkie pismo, zaopatrzone podpisem Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i Komendanta, jako Prezesa Rady Ministrów, treści następującej:
Mianuję Pana Ministrem Spraw Wewnętrznych”.
Dnia 3 października złożyłem w ręce Pana Prezydenta przepisaną przysięgę.
Tak to zostałem ministrem.
Wszyscy winszują mi tego „dowodu zaufania” Komendanta …. Oj, oj !!